Nowy a raczej kolejny rozdział mojej życiowej księgi.

Chcą czy nie chcą trzeba żyć.

Znam już swój cel, drogę i środki wyrazu. A co z tego wyjdzie, dowiesz się czytając.

Blog - swoisty pamiętnik, skrótowiec
myśli, miejsce ewolucji duszy, miejsce wylania duszy na słowa.

Czytelnik - odbiorca myśli, iskra nadziei, naukowiec, miłośnik czytania nielogicznych
utworów epickich o charakterze refleksyjno-filozoficznych.

niedziela, 27 maja 2012

NOWA STRONA

Zapraszam wszystkich moich stałych, mniej stałych, badź nowych czytelników na mojego nowego bloga, który zaczyna się dopiero tworzyć. Niestety badź i stety postaram się bardziej regularnie umieszczać na nim swoje przemyślenia. Kolejny pretekst by w końcu zakończyć moją książkę. :)


wtorek, 14 lutego 2012

Walentynki

"Jeśli już te walentynki są (czyli w sensie liturgicznym wspomnienie św. Walentego, któremu powierzono pieczę nad zakochanymi), niech już tak będzie. Ale wolno mi nie lubić tej taniej zabawy, która z miłości tworzy gadżet, banał, zabawę. Jeśli już są, to niech raczej będą okazją do szukania miłości prawdziwej, u samego źródła, którym jest Pan Bóg. Może dla twojej dziewczyny, sympatii, narzeczonej, więcej będzie znaczyć, kiedy dowie się, że oto w Dzień Zakochanych modliłeś się, by wasze relacje były piękne i dobre. Walentynkowa laurka, pluszak czy nawet kwiatek to okazja do tego, by poszukać, jak daleko czy też jak blisko wasza miłość, zakochanie jest od Tego, który sam jest Miłością."
ks. Piotr Bączek - Kilka myśli o zakochanych


Walentynki. Czas zakochanych, którzy w rozmaity sposób tego dnia wyznają sobie miłość. Postać św. Walentego jest dość interesująca, jednak moje zdolności opisujące to, są zbyt ułomne, dlatego chciałbym polecić wam artykuł ks. Andrzeja Draguły pt. "Zakochany Jezus". Warte przeczytania.


Ks. Andrzej Draguła

Zakochany Jezus


Kościół woli mówić o miłości, a jeszcze bardziej — o miłowaniu.
Zakochanie nie ma w nim dobrej prasy.
 
W kościele seminaryjnym w Gościkowie — Paradyżu, gdzie przygotowywałem się do kapłaństwa, w lewej bocznej nawie znajduje się ołtarz poświęcony św. Walentemu. Święty stoi ubrany w czerwony ornat, a u jego stóp tłoczą się chorzy. W tamtym czasie (nie wiem, jak dzisiaj) paradyscy przewodnicy mówili, że św. Walenty jest patronem epileptyków i zakochanych. To nieco dziwne zestawienie tłumaczono tym, że zarówno pierwszy, jak i drugi stan jest nieuleczalny.

Od czasów św. Walentego, który żył w starożytności, medycyna postąpiła już tak daleko, że epilepsję potrafi skutecznie leczyć. Z zakochaniem wciąż nie daje ona sobie rady. Podobnie Kościół...

Kłopotliwy święty

Z identyfikacją św. Walentego jest niejaki kłopot. Niektórzy autorzy podają, że 14 lutego wspominamy dwóch świętych o tym imieniu: rzymskiego kapłana i biskupa Terni. Obaj mieli zginąć śmiercią męczeńską: ten pierwszy ok. roku 269, ten drugi nieco później, za cesarza Aureliana (270-275). Inni autorzy utożsamiają pierwszego z drugim, wychodząc z założenia, że albo chodzi o rzymskiego męczennika, który zginął przy via Flaminia i którego kult zawędrował do Terni, gdzie został uznany za lokalny, albo kult pierwszego biskupa Terni dostał się do Rzymu i został zlokalizowany przy via Flaminia.

W dzień św. Walentego zakochani wysyłają sobie kartki zwane walentynkami. Tradycja (hagiograficzna legenda?) chce, by także i ten zwyczaj łączyć z wydarzeniem z życia świętego. Rzecz działa się w więzieniu, do którego Walenty miał zostać wtrącony już to za błogosławienie związków małżeńskich żołnierzom (czego zabronił cesarz Klaudiusz II Got), już to za pomoc okazywaną męczennikom. Strażnikiem Walentego był Asteriusz. Walenty — jak niegdyś św. Paweł — głosił w więzieniu Ewangelię i zdołał nawrócić strażnika wraz z całą jego rodziną. Tym, co przekonało Asteriusza, był cud dokonany za pośrednictwem Walentego — adoptowana córka Asteriusza odzyskała wzrok. W przeddzień swojej śmierci święty miał napisać list z więzienia do córki strażnika.

Interpretacje tego wydarzenia są przynajmniej dwie: jedna pobożna, druga — mniej. Według pierwszej Walenty w liście dawał dziewczynie wskazówki, jak ma prowadzić chrześcijańskie życie. List był zaadresowany: „Dla Ciebie od Twojego Walentego”. Druga interpretacja głosi, że kapłan Walenty zakochał się w córce strażnika, a przed swą egzekucją posłał do niej list pożegnalny, podpisany „Od Twojego Walentego”.

Tradycja wysyłania takich listów zbiegła się z rzymskim świętem Luperkaliów, poświęconych m.in. bogini Juno Februata (15 lutego), w trakcie których urządzano loterię miłosną — młodzieńcy losowali imiona dziewcząt.

Jak wiadomo, Kościół „chrzcił” wiele pogańskich zwyczajów, nadając im nowe, chrześcijańskie znaczenie. Prawdopodobnie było tak i w tym przypadku. W legendzie, która miała usankcjonować dawne zwyczaje, pozwolono nawet zakochać się księdzu, by wytworzyć nową — tym razem opartą na życiu świętego — tradycję. Pierwszy potwierdzony związek między św. Walentym a dniem zakochanych znajdujemy dopiero w dziele „Ptasi sejmik” („Parlement of Foules”) Geoffreya Chaucera (1343—1400). I w ten oto sposób już na stałe uświęcono zakochanie — stan niezwykle w średniowieczu (i dziś także) popularny.

Zakochanie, miłość, miłowanie

Śmiem twierdzić, że zakochanie nie ma w Kościele dobrej prasy. Walentynki też się nie wszystkim księżom podobają (bo to amerykańska komercja), choć coraz częściej w tym dniu organizuje się Msze i nabożeństwa dla narzeczonych i zakochanych. Kościół woli mówić o miłości niż o zakochaniu. Zakochanie jest podejrzane, podszyte bowiem namiętnością i pożądaniem. Według teorii Roberta Sternberga na miłość składają się trzy elementy: intymność, namiętność i zaangażowanie. W fazie zakochania najbardziej przybiera na sile ten drugi.

W konferencjach o naturze miłości, głoszonych podczas obowiązkowych konferencji dla narzeczonych, często można spotkać obrazowe przedstawienie różnic między miłością a zakochaniem. Miłość to — zgodnie z sentencją Antoine'a de Saint-Exupéry — patrzenie w tym samym kierunku. Zakochanie zaś to patrzenie sobie w oczy — stan, który słusznie rodzi pytanie: „co świat ma z dwojga ludzi, / którzy nie widzą świata?” (W. Szymborska, „Miłość szczęśliwa”). Niektórzy od „zakochania” odróżniają jeszcze „zakochanie się”, czyli kochanie samego siebie w kimś innym. Bardziej się wtedy kocha własne wyobrażenia o kimś, idealne projekcje niż rzeczywistą osobę z jej wadami i zaletami.

Zamiast o zakochaniu, Kościół woli mówić o miłości albo — jeszcze lepiej — o miłowaniu, czyli o miłości duchowej, bezcielesnej i niepożądliwej. Za przykłady idealnej miłości podaje się natychmiast św. Franciszka i św. Klarę, bł. Jordana i bł. Dianę, św. Franciszka Salezego i św. Joannę de Chantal. Jako przykład tego, do czego prowadzi namiętność, wskazuje się zaś tragiczną miłość Abelarda i Heloizy.

Czy miłość świętych rzeczywiście musi być pozbawionym namiętności angelizmem? Świętość przecież nie unieważniała w nich człowieczeństwa ze wszystkimi — jak to się kiedyś mówiło — poruszeniami. I proszę nie mylić namiętności z seksem. O. Joachim Badeni w rozmowie-rzece z Arturem Sporniakiem i Janem Strzałką („Boskie oko”, Kraków 2003) przypomniał, że „Diana mdlała, gdy Jordan ją opuszczał, wracając do obowiązków generała zakonu. Ich uczucie było miłością dramatyczną” (s. 286). No, niech mi ktoś powie, że mdlała tylko jej dusza, a nie ciało!

Magdalena,
co chciała dotykać


Wiem, że teza, którą chcę postawić, może się nie obronić, a poza tym może się wydać skandalizująca. Zakwestionuje ją pewnie niejeden egzegeta. Ale ja pójdę tym razem bardziej za ludową tradycją niż za osiągnięciami nowoczesnej egzegezy. Chodzi o Marię Magdalenę.

W Ewangelii, prócz Maryi — Matki Jezusa, występują jeszcze dwie Marie: Maria Magdalena (z Magdali), z której Jezus wyrzucił siedem złych duchów, i Maria z Betanii, siostra Łazarza. Z tymi dwiema łączy się często jeszcze jedną kobietę — Jawnogrzesznicę, o której pisał Łukasz. Św. Grzegorz I Wielki utożsamił te trzy kobiety. Wschód — tak jak współczesna egzegeza katolicka — widział w niej trzy odrębne osoby. W powszechnej świadomości, w ikonografii, a także i w niektórych tekstach modlitewnych Maria Magdalena pozostaje wciąż nawróconą jawnogrzesznicą, która obmywa łzami nogi Zbawiciela.

Francuski historyk Jean-Paul Roux w swojej książce „Jezus” (Kraków 1995, s. 246-247) pyta o Marię Magdalenę: „Czyż kobieta kochająca życie, kochająca mężczyzn, mogła pozostać obojętna wobec Jezusa?”. Roux twierdzi, że w interpretacji relacji między Jezusem a ludźmi, którzy Go spotkali, nie docenia się człowieczeństwa Jezusa, które przejawiało się przecież także w cielesności: „To, że pociąga On ku sobie siłą uroku osobistego, której tak szybko ulega Piotr, Natanael, Mateusz, Samarytanka, przejawia się poprzez Jego ludzkie ciało. Działa spojrzenie Jezusa, działają słowa. Czyż można było nie pokochać Jego oczu, Jego głosu?”.

Roux cytuje zdanie innego Francuza, François Mauriaca, który w książce „Życie Jezusa” (Warszawa 1979, s. 11) pisał, że Jezus „miał moc zapobiegania podnieceniu, jakie mogło ogarnąć kobiety na Jego widok”. Historyk nie zgadza się z literatem: „Dlaczego fizyczny urok Jezusa nie miałby działać na kobiety? Czy te, które idą za Nim, które Mu służą, wiedzą, że idą za Bogiem? Ich serca, podobnie jak serca Apostołów, nie są wolne od uczuć światowych. (...) Któż ośmieliłby się dociekać, co kryje się w sercach tych, które, urzeczone, idą za Jezusem na Golgotę?”.

Ci, którzy węszą teraz skandal rodem z „Ostatniego kuszenia Chrystusa” czy „Kodu Leonarda da Vinci”, niestety muszą się przygotować na zawód. Roux kontynuuje: „(...) pewne jest to, że bezwzględna czystość Człowieka-Boga, promieniująca z Niego światłość, odkrywają w każdej z nich [kobiet, które za Nim podążają] to, co najbardziej subtelne, przemieniają zbyt cielesne uczucie w mistyczną niemal adorację. Maria Magdalena, na którą zapewne najpierw podziałał urok fizyczny Jezusa, stała się oblubienicą doskonałą Chrystusa”. Momentem ostatecznej przemiany jest poranek Zmartwychwstania. To właśnie jej Jezus ukazał się jako pierwszy. Najpierw zwraca się do niej po imieniu: „Mario”, pozwalając jej przez to narodzić się na nowo. A potem: „Noli me tangere” — nie dotykaj Mnie, nie zatrzymuj Mnie — mówi do niej. „Maria zbyt często całowała stopy Jezusa, zbyt często obmywała je łzami. Poprzez ciało zbyt dobrze wyczuwała miłość absolutną, miłość duszy” — konkluduje Roux. „Konieczne jest oczyszczenie i dojrzewanie, które osiąga się także na drodze wyrzeczenia. Nie jest to odrzuceniem erosu, jego »otruciem«, lecz jego uzdrowieniem w perspektywie jego prawdziwej wielkości” — dopowie Benedykt XVI w encyklice o miłości.

Boskie spojrzenie

Biblia pokazuje nam nie tylko ludzi zakochanych w Jezusie, ale także Jezusa zakochanego w ludziach. Ubaldo Terrinoni w książce „Nauczanie ewangeliczne w zarysie” (Kraków 2000) analizuje sceny powołania Apostołów. W każdej z nich da się odnaleźć ten sam schemat, który rozpoczyna się od spojrzenia: „Przechodząc obok Jeziora Galilejskiego, ujrzał Szymona i brata Szymonowego, Andrzeja” (Mk 1, 16); „Idąc nieco dalej, ujrzał Jakuba (...) i brata jego, Jana” (Mk 1, 19); „przechodząc ujrzał Lewiego” (Mk 2, 14). „Czasownik »ujrzeć« — pisze Terrinoni — z pewnością nie jest bez znaczenia ani też nie został użyty przez przypadek. Służy do wyrażenia czegoś więcej: chodzi bowiem o spojrzenie, które całkowicie koncentruje się na danej osobie, wyróżniając ją spośród wszystkich innych. To spojrzenie, które dokonuje wyboru, naznacza, daje do zrozumienia, że ta właśnie, a nie inna osoba interesuje Jezusa” (s. 29-30).

Czyż nie można tego spojrzenia nazwać spojrzeniem zakochanego? Dodajmy — spojrzeniem, które można odrzucić, jak to się stało w przypadku bogatego młodzieńca, na którego przecież również „Jezus spojrzał z miłością”, a ten mimo to „odszedł zasmucony”. Ktoś zapewne powie, że przecież to było nadprzyrodzone, boskie spojrzenie, którego nie można mylić z „maślanym” wzrokiem zakochanego. Tak, ale jeśli nawet spojrzenie było boskie, to oczy były człowiecze. I po człowieczemu wyrażały miłość.

Czy rzeczywiście należy się temu dziwić? Czy to rzeczywiście taka ryzykowna interpretacja? Przecież Jezus jest — jeśli można tak powiedzieć — widzialnością tego, co w Bogu niewidzialne. Dobrze się więc stało, że Benedykt XVI napisał o miłości Boga do człowieka to, co napisał. Że Bóg miłuje, i ta Jego miłość, „która jednak jest równocześnie także agape”, „może być określona bez wątpienia jako eros”. Że prorocy „opisali tę »namiętność« Boga w stosunku do swego ludu posługując się śmiałymi obrazami erotycznymi”. Osobiście chciałbym bardzo, by Bóg mnie nie tylko kochał czy miłował, ale by się we mnie zakochał, w końcu Jego Serce jest — jak mówiła stara wersja litanii — „pożądaniem”.

Czy nie ma w tym pewnej niesprawiedliwości, że gdy mówimy o cierpieniu Jezusa dostrzegamy przede wszystkim Jego ciało (vide „Pasja” Mela Gibsona), ale gdy mówimy o Jego miłości, chętnie o tym ciele zapominamy, choć przecież Łazarza kochał tak bardzo, że za nim płakał łzami, a Janowi, „którego miłował”, pozwolił spocząć na swojej piersi.

A gdyby tego jeszcze było komuś mało, to — jak zauważa Anna Kamieńska w swoim „Notatniku 1965—1972” — „Jezus zmartwychwstały trzy razy pyta Piotra: »Miłujesz mnie?« — jak zakochana kobieta” (s. 80). Aż chciałoby się na koniec zapytać za Wisławą Szymborską: „Czy to obraża sprawiedliwość? Tak. / Czy narusza troskliwie piętrzone zasady, / strąca ze szczytu morał? / Narusza i strąca”.  

sobota, 11 lutego 2012

Indywidualność

Monika Przerwa Tetmejer


"(...) nie mieszczę się w żadnym schemacie postaw moralnych i że muszę pozostać sobą w ostrym obrysowaniu indywidualnym. Nie mieszczę się w wersji reakcyjnej, nie mieszczę się w postępowo-katolickiej ani w wersji żadnego ugrupowania innego z prawa czy z lewa. W każdej z tych grup jestem gdzie indziej, zajmując miejsce odrębne. I cała moja biografia (...), cała moja działalność pisarska i społeczna przebiega konsekwentnie, ale inaczej niż chciałby tego schematy ideologiczno-polityczne. I tak ma być."
Jerzy Zawieyski (26 V 1956)



Na wstępie cytat z dziennika Jerzego Zawieyskiego - polskiego poety, dramatopisarza, polityka, którego działalność można do dzisiaj podziwiać w wielu utworach. Nie bez przyczyny wybrałem ten a nie inny fragment. Wszystko tak naprawdę przez artykuł p. Hołowni, który opisuje Zawieyskiego, proponując lekturę "Dziennika". Rozpoczynając czytanie zostajemy wprowadzenie w intymne życie artysty. Powyższy cytat to kawałeczek - wycinek jego rozważań i stawianych sobie pytań. Co ma to wspólnego z moim blogiem?
W świecie mediów, prasy oraz komunikacji coraz częściej w moim środowisku, który nieustannie mam okazję na swój sposób obserwować, widać gołym okiem idee i wartości, którymi się kierują, a bardziej tym, którym ulegają. I choć przykład Jerzego Zawieyskiego może wydawać dość absurdalny to, chciałbym przekonać wszystkich opornych, że pewność nigdy nie powinna być argumentem.  Piszę to być może zbyt zainspirowany tą postać, ale wydaje mi się, że jego podejście do świata - świata PRLowskiej szarugi - powinien zaintrygować i uczyć mnie i innych indywidualizmu w dzisiejszej rzeczywistości globalizacji.
Do wewnętrznej zgody na indywidualność i szkicowania własnego "ja". Jerzy Zawieyski potwierdza to w jednym, krótkim fragmencie swoich notatek, co powinno wzbudzić w nas chęć głębszego odbioru przekazu filozofii Jerzego - w jego notatkach, dramatach, wierszach, a już nadto w dziennikach, którym ulegał przez prawie 14 lat swojego życia.
Znał swoją wartość, swoje zalety i wady, swój indywidualizm i system wartości. Jego postawa wręcz zaskakuje i doprowadza do refleksji. Człowiek, który tak wiele osiągnął, który siedem lat swojego życia był w "milczeniu". Dzisiaj potrzeba nam takich ludzi, wierzę, że oni są gdzieś między nami, czasami sami nie chcą się ujawniać, a wydaje mi się, że częściej to my ich nie chcemy zobaczyć.
 Mimo, że mówi nam się, że żyjemy w kraju demokratycznym, że mamy prawo głosu, sprzeciwu i dyskusji, czy tak naprawdę jest? Boli mnie to, gdy coraz częściej siadam do prasy czy patrząc od strony bardziej codziennej, gdy siadam na lekcji i 45 minut poświęcam słuchaniu nauczyciela. Czy mam prawo głosu? Oczywiście, że nie. To nie ja decyduje tak naprawdę, co, gdzie, kiedy i jak będę się uczyć. Nie decydują o tym również moi rodzice, ale enty minister edukacji narodowej (MEN) - dla mnie for MEN.
Kształtowanie siebie - własnej osobowości - zależy od każdego z nas, bo nikt i nic nie jest wstanie nam w tym pomóc, bo wokół każdy z nas oczekuje określonej postawy i zachowania. Popularnym już jest jednolite reakcje na różne wydarzenia itp. Gdzie podział się świat pełen różnych osobowości, poglądów, pomysłów?
Czasami wole nie myśleć, na jakim świecie żyje, z jakimi ludźmi żyje, i w jakim celu żyje. Wiem tylko jedno, nie mam ani ja ani ty prawa zwalać na kogoś odpowiedzialności za ten świat. Pamiętać trzeba, że tylko dzień dzisiejszy jest mój! I tylko dzisiaj mogę pokonać ten świat - świat cywilizacji aż nadto technicznej.
Człowiek-robot przyszłość naszego świata? Wielcy artyści, wolni w swoim tworzeniu, odchodzą od nas, przykład W. Szymborskiej. A ilu mamy młodych, którzy by podbili nasze serca i umysły, zapalili iskry rewolucjonizmu. Marzenia? Oby stały się rzeczywistością.

wtorek, 10 stycznia 2012

Czas (...)


Po tak długim czasie bólu, cierpienia, utraty, lęku, strapienia zrozumiałem jedno, że należy za ten okres dziękować i wielbić Pana.

Czas próby. Bóg powołuje nas każdego dnia, byśmy szli za Nim, ale co my odpowiemy, zależy tylko i wyłącznie od nas samych. On dopuszcza a wręcz skazuje nas na cierpienia cielesne i duchowe, byśmy mogli jeszcze bardziej mu służyć, ukoić się Jego obecnością i zrozumieć, iż nasze życie leży w Jego Świętych Dłoniach.

Ja - doświadczałem już tego czasu nie raz. Przede wszystkim ostatni rok był dla mnie wielkim czasem próby i ciągłej walki, choć nie, raczej był to okres ciągłego upadania i poddawania się.  Wszystko legło w gruzach. Upadek i uderzenie o samo dno.

Czas odrodzenia. Bóg przychodzi do nas w niespodziewanych momentach. Odnawia nasze serca i umysły, dając jeszcze więcej Wiary, Nadziei i Miłości. Jednak jest jeden warunek, muszę chcieć. To ode mnie zależy czy dopuszczę Jezusa do swego serca, czy powiem mu "spieprzaj!".

Ja - za każdym razem, gdy klękam w konfesjonale bądź kładę ręce w ręce Kapłana to, odczuwam niebywałe emocje. Bóg przychodzi do mnie - grzesznika, przytula mnie do serca i mówi: "Pójdź za mną. Za mną - drogą do świętości". Dopiero teraz zaczynam nad tym rozważać. Zrozumiałem, że najważniejsze to, to, aby zawierzyć siebie Jemu - Bogu Ojcu.

Czas walki. Kiedy Bóg wstępuje do naszych serc to nie odmienia naszego życia codziennego w cudowny sposób. To znaczy, że nie unosimy się i nie jesteśmy idealni. Bóg zasadza w nas ziarenko, a to my mamy walczyć. Każdego dnia w każdym momencie Ojciec każe nam nieustannie bronić się przed atakiem szatana. Jesteśmy wygrani dopóki walczymy, gdy upadniemy wstawajmy i walczmy dalej. Tego Bóg oczekuje od nas, ale nie pozostawia nas samych sobie. Dał nam Siebie w Eucharystii, dał nam swoje Słowo w Piśmie Świętym, dał nam przykład świętych, dał nam mnóstwo książek pokrzepiających, dał nam wspaniałych ludzi na drodze. Lecz to od nas zależy na ile to wykorzystamy i czy w ogóle chcemy to wykorzystać, by stać się świętymi i cieszyć sie wieczną radością u boku naszego Ojca.

Ja - każdy dzień to dzień walki - upadków i podnoszenia się. Jednak dopiero niedawno zrozumiałem, że ważne jest, aby walczyć stawiając sobie wymagania i trzymając się ich, ale nie samemu, ale przy pomocy Jezusa - dla mnie poprzez modlitwę różańcową. Niebywale dla mnie radością się staje każda odepchnięta pokusa - słowo, myśl, czyn, zaniedbania. Wystarczyło, że uwierzyłem. Bóg dodał mi siły do walki.