Nowy a raczej kolejny rozdział mojej życiowej księgi.

Chcą czy nie chcą trzeba żyć.

Znam już swój cel, drogę i środki wyrazu. A co z tego wyjdzie, dowiesz się czytając.

Blog - swoisty pamiętnik, skrótowiec
myśli, miejsce ewolucji duszy, miejsce wylania duszy na słowa.

Czytelnik - odbiorca myśli, iskra nadziei, naukowiec, miłośnik czytania nielogicznych
utworów epickich o charakterze refleksyjno-filozoficznych.

wtorek, 14 lutego 2012

Walentynki

"Jeśli już te walentynki są (czyli w sensie liturgicznym wspomnienie św. Walentego, któremu powierzono pieczę nad zakochanymi), niech już tak będzie. Ale wolno mi nie lubić tej taniej zabawy, która z miłości tworzy gadżet, banał, zabawę. Jeśli już są, to niech raczej będą okazją do szukania miłości prawdziwej, u samego źródła, którym jest Pan Bóg. Może dla twojej dziewczyny, sympatii, narzeczonej, więcej będzie znaczyć, kiedy dowie się, że oto w Dzień Zakochanych modliłeś się, by wasze relacje były piękne i dobre. Walentynkowa laurka, pluszak czy nawet kwiatek to okazja do tego, by poszukać, jak daleko czy też jak blisko wasza miłość, zakochanie jest od Tego, który sam jest Miłością."
ks. Piotr Bączek - Kilka myśli o zakochanych


Walentynki. Czas zakochanych, którzy w rozmaity sposób tego dnia wyznają sobie miłość. Postać św. Walentego jest dość interesująca, jednak moje zdolności opisujące to, są zbyt ułomne, dlatego chciałbym polecić wam artykuł ks. Andrzeja Draguły pt. "Zakochany Jezus". Warte przeczytania.


Ks. Andrzej Draguła

Zakochany Jezus


Kościół woli mówić o miłości, a jeszcze bardziej — o miłowaniu.
Zakochanie nie ma w nim dobrej prasy.
 
W kościele seminaryjnym w Gościkowie — Paradyżu, gdzie przygotowywałem się do kapłaństwa, w lewej bocznej nawie znajduje się ołtarz poświęcony św. Walentemu. Święty stoi ubrany w czerwony ornat, a u jego stóp tłoczą się chorzy. W tamtym czasie (nie wiem, jak dzisiaj) paradyscy przewodnicy mówili, że św. Walenty jest patronem epileptyków i zakochanych. To nieco dziwne zestawienie tłumaczono tym, że zarówno pierwszy, jak i drugi stan jest nieuleczalny.

Od czasów św. Walentego, który żył w starożytności, medycyna postąpiła już tak daleko, że epilepsję potrafi skutecznie leczyć. Z zakochaniem wciąż nie daje ona sobie rady. Podobnie Kościół...

Kłopotliwy święty

Z identyfikacją św. Walentego jest niejaki kłopot. Niektórzy autorzy podają, że 14 lutego wspominamy dwóch świętych o tym imieniu: rzymskiego kapłana i biskupa Terni. Obaj mieli zginąć śmiercią męczeńską: ten pierwszy ok. roku 269, ten drugi nieco później, za cesarza Aureliana (270-275). Inni autorzy utożsamiają pierwszego z drugim, wychodząc z założenia, że albo chodzi o rzymskiego męczennika, który zginął przy via Flaminia i którego kult zawędrował do Terni, gdzie został uznany za lokalny, albo kult pierwszego biskupa Terni dostał się do Rzymu i został zlokalizowany przy via Flaminia.

W dzień św. Walentego zakochani wysyłają sobie kartki zwane walentynkami. Tradycja (hagiograficzna legenda?) chce, by także i ten zwyczaj łączyć z wydarzeniem z życia świętego. Rzecz działa się w więzieniu, do którego Walenty miał zostać wtrącony już to za błogosławienie związków małżeńskich żołnierzom (czego zabronił cesarz Klaudiusz II Got), już to za pomoc okazywaną męczennikom. Strażnikiem Walentego był Asteriusz. Walenty — jak niegdyś św. Paweł — głosił w więzieniu Ewangelię i zdołał nawrócić strażnika wraz z całą jego rodziną. Tym, co przekonało Asteriusza, był cud dokonany za pośrednictwem Walentego — adoptowana córka Asteriusza odzyskała wzrok. W przeddzień swojej śmierci święty miał napisać list z więzienia do córki strażnika.

Interpretacje tego wydarzenia są przynajmniej dwie: jedna pobożna, druga — mniej. Według pierwszej Walenty w liście dawał dziewczynie wskazówki, jak ma prowadzić chrześcijańskie życie. List był zaadresowany: „Dla Ciebie od Twojego Walentego”. Druga interpretacja głosi, że kapłan Walenty zakochał się w córce strażnika, a przed swą egzekucją posłał do niej list pożegnalny, podpisany „Od Twojego Walentego”.

Tradycja wysyłania takich listów zbiegła się z rzymskim świętem Luperkaliów, poświęconych m.in. bogini Juno Februata (15 lutego), w trakcie których urządzano loterię miłosną — młodzieńcy losowali imiona dziewcząt.

Jak wiadomo, Kościół „chrzcił” wiele pogańskich zwyczajów, nadając im nowe, chrześcijańskie znaczenie. Prawdopodobnie było tak i w tym przypadku. W legendzie, która miała usankcjonować dawne zwyczaje, pozwolono nawet zakochać się księdzu, by wytworzyć nową — tym razem opartą na życiu świętego — tradycję. Pierwszy potwierdzony związek między św. Walentym a dniem zakochanych znajdujemy dopiero w dziele „Ptasi sejmik” („Parlement of Foules”) Geoffreya Chaucera (1343—1400). I w ten oto sposób już na stałe uświęcono zakochanie — stan niezwykle w średniowieczu (i dziś także) popularny.

Zakochanie, miłość, miłowanie

Śmiem twierdzić, że zakochanie nie ma w Kościele dobrej prasy. Walentynki też się nie wszystkim księżom podobają (bo to amerykańska komercja), choć coraz częściej w tym dniu organizuje się Msze i nabożeństwa dla narzeczonych i zakochanych. Kościół woli mówić o miłości niż o zakochaniu. Zakochanie jest podejrzane, podszyte bowiem namiętnością i pożądaniem. Według teorii Roberta Sternberga na miłość składają się trzy elementy: intymność, namiętność i zaangażowanie. W fazie zakochania najbardziej przybiera na sile ten drugi.

W konferencjach o naturze miłości, głoszonych podczas obowiązkowych konferencji dla narzeczonych, często można spotkać obrazowe przedstawienie różnic między miłością a zakochaniem. Miłość to — zgodnie z sentencją Antoine'a de Saint-Exupéry — patrzenie w tym samym kierunku. Zakochanie zaś to patrzenie sobie w oczy — stan, który słusznie rodzi pytanie: „co świat ma z dwojga ludzi, / którzy nie widzą świata?” (W. Szymborska, „Miłość szczęśliwa”). Niektórzy od „zakochania” odróżniają jeszcze „zakochanie się”, czyli kochanie samego siebie w kimś innym. Bardziej się wtedy kocha własne wyobrażenia o kimś, idealne projekcje niż rzeczywistą osobę z jej wadami i zaletami.

Zamiast o zakochaniu, Kościół woli mówić o miłości albo — jeszcze lepiej — o miłowaniu, czyli o miłości duchowej, bezcielesnej i niepożądliwej. Za przykłady idealnej miłości podaje się natychmiast św. Franciszka i św. Klarę, bł. Jordana i bł. Dianę, św. Franciszka Salezego i św. Joannę de Chantal. Jako przykład tego, do czego prowadzi namiętność, wskazuje się zaś tragiczną miłość Abelarda i Heloizy.

Czy miłość świętych rzeczywiście musi być pozbawionym namiętności angelizmem? Świętość przecież nie unieważniała w nich człowieczeństwa ze wszystkimi — jak to się kiedyś mówiło — poruszeniami. I proszę nie mylić namiętności z seksem. O. Joachim Badeni w rozmowie-rzece z Arturem Sporniakiem i Janem Strzałką („Boskie oko”, Kraków 2003) przypomniał, że „Diana mdlała, gdy Jordan ją opuszczał, wracając do obowiązków generała zakonu. Ich uczucie było miłością dramatyczną” (s. 286). No, niech mi ktoś powie, że mdlała tylko jej dusza, a nie ciało!

Magdalena,
co chciała dotykać


Wiem, że teza, którą chcę postawić, może się nie obronić, a poza tym może się wydać skandalizująca. Zakwestionuje ją pewnie niejeden egzegeta. Ale ja pójdę tym razem bardziej za ludową tradycją niż za osiągnięciami nowoczesnej egzegezy. Chodzi o Marię Magdalenę.

W Ewangelii, prócz Maryi — Matki Jezusa, występują jeszcze dwie Marie: Maria Magdalena (z Magdali), z której Jezus wyrzucił siedem złych duchów, i Maria z Betanii, siostra Łazarza. Z tymi dwiema łączy się często jeszcze jedną kobietę — Jawnogrzesznicę, o której pisał Łukasz. Św. Grzegorz I Wielki utożsamił te trzy kobiety. Wschód — tak jak współczesna egzegeza katolicka — widział w niej trzy odrębne osoby. W powszechnej świadomości, w ikonografii, a także i w niektórych tekstach modlitewnych Maria Magdalena pozostaje wciąż nawróconą jawnogrzesznicą, która obmywa łzami nogi Zbawiciela.

Francuski historyk Jean-Paul Roux w swojej książce „Jezus” (Kraków 1995, s. 246-247) pyta o Marię Magdalenę: „Czyż kobieta kochająca życie, kochająca mężczyzn, mogła pozostać obojętna wobec Jezusa?”. Roux twierdzi, że w interpretacji relacji między Jezusem a ludźmi, którzy Go spotkali, nie docenia się człowieczeństwa Jezusa, które przejawiało się przecież także w cielesności: „To, że pociąga On ku sobie siłą uroku osobistego, której tak szybko ulega Piotr, Natanael, Mateusz, Samarytanka, przejawia się poprzez Jego ludzkie ciało. Działa spojrzenie Jezusa, działają słowa. Czyż można było nie pokochać Jego oczu, Jego głosu?”.

Roux cytuje zdanie innego Francuza, François Mauriaca, który w książce „Życie Jezusa” (Warszawa 1979, s. 11) pisał, że Jezus „miał moc zapobiegania podnieceniu, jakie mogło ogarnąć kobiety na Jego widok”. Historyk nie zgadza się z literatem: „Dlaczego fizyczny urok Jezusa nie miałby działać na kobiety? Czy te, które idą za Nim, które Mu służą, wiedzą, że idą za Bogiem? Ich serca, podobnie jak serca Apostołów, nie są wolne od uczuć światowych. (...) Któż ośmieliłby się dociekać, co kryje się w sercach tych, które, urzeczone, idą za Jezusem na Golgotę?”.

Ci, którzy węszą teraz skandal rodem z „Ostatniego kuszenia Chrystusa” czy „Kodu Leonarda da Vinci”, niestety muszą się przygotować na zawód. Roux kontynuuje: „(...) pewne jest to, że bezwzględna czystość Człowieka-Boga, promieniująca z Niego światłość, odkrywają w każdej z nich [kobiet, które za Nim podążają] to, co najbardziej subtelne, przemieniają zbyt cielesne uczucie w mistyczną niemal adorację. Maria Magdalena, na którą zapewne najpierw podziałał urok fizyczny Jezusa, stała się oblubienicą doskonałą Chrystusa”. Momentem ostatecznej przemiany jest poranek Zmartwychwstania. To właśnie jej Jezus ukazał się jako pierwszy. Najpierw zwraca się do niej po imieniu: „Mario”, pozwalając jej przez to narodzić się na nowo. A potem: „Noli me tangere” — nie dotykaj Mnie, nie zatrzymuj Mnie — mówi do niej. „Maria zbyt często całowała stopy Jezusa, zbyt często obmywała je łzami. Poprzez ciało zbyt dobrze wyczuwała miłość absolutną, miłość duszy” — konkluduje Roux. „Konieczne jest oczyszczenie i dojrzewanie, które osiąga się także na drodze wyrzeczenia. Nie jest to odrzuceniem erosu, jego »otruciem«, lecz jego uzdrowieniem w perspektywie jego prawdziwej wielkości” — dopowie Benedykt XVI w encyklice o miłości.

Boskie spojrzenie

Biblia pokazuje nam nie tylko ludzi zakochanych w Jezusie, ale także Jezusa zakochanego w ludziach. Ubaldo Terrinoni w książce „Nauczanie ewangeliczne w zarysie” (Kraków 2000) analizuje sceny powołania Apostołów. W każdej z nich da się odnaleźć ten sam schemat, który rozpoczyna się od spojrzenia: „Przechodząc obok Jeziora Galilejskiego, ujrzał Szymona i brata Szymonowego, Andrzeja” (Mk 1, 16); „Idąc nieco dalej, ujrzał Jakuba (...) i brata jego, Jana” (Mk 1, 19); „przechodząc ujrzał Lewiego” (Mk 2, 14). „Czasownik »ujrzeć« — pisze Terrinoni — z pewnością nie jest bez znaczenia ani też nie został użyty przez przypadek. Służy do wyrażenia czegoś więcej: chodzi bowiem o spojrzenie, które całkowicie koncentruje się na danej osobie, wyróżniając ją spośród wszystkich innych. To spojrzenie, które dokonuje wyboru, naznacza, daje do zrozumienia, że ta właśnie, a nie inna osoba interesuje Jezusa” (s. 29-30).

Czyż nie można tego spojrzenia nazwać spojrzeniem zakochanego? Dodajmy — spojrzeniem, które można odrzucić, jak to się stało w przypadku bogatego młodzieńca, na którego przecież również „Jezus spojrzał z miłością”, a ten mimo to „odszedł zasmucony”. Ktoś zapewne powie, że przecież to było nadprzyrodzone, boskie spojrzenie, którego nie można mylić z „maślanym” wzrokiem zakochanego. Tak, ale jeśli nawet spojrzenie było boskie, to oczy były człowiecze. I po człowieczemu wyrażały miłość.

Czy rzeczywiście należy się temu dziwić? Czy to rzeczywiście taka ryzykowna interpretacja? Przecież Jezus jest — jeśli można tak powiedzieć — widzialnością tego, co w Bogu niewidzialne. Dobrze się więc stało, że Benedykt XVI napisał o miłości Boga do człowieka to, co napisał. Że Bóg miłuje, i ta Jego miłość, „która jednak jest równocześnie także agape”, „może być określona bez wątpienia jako eros”. Że prorocy „opisali tę »namiętność« Boga w stosunku do swego ludu posługując się śmiałymi obrazami erotycznymi”. Osobiście chciałbym bardzo, by Bóg mnie nie tylko kochał czy miłował, ale by się we mnie zakochał, w końcu Jego Serce jest — jak mówiła stara wersja litanii — „pożądaniem”.

Czy nie ma w tym pewnej niesprawiedliwości, że gdy mówimy o cierpieniu Jezusa dostrzegamy przede wszystkim Jego ciało (vide „Pasja” Mela Gibsona), ale gdy mówimy o Jego miłości, chętnie o tym ciele zapominamy, choć przecież Łazarza kochał tak bardzo, że za nim płakał łzami, a Janowi, „którego miłował”, pozwolił spocząć na swojej piersi.

A gdyby tego jeszcze było komuś mało, to — jak zauważa Anna Kamieńska w swoim „Notatniku 1965—1972” — „Jezus zmartwychwstały trzy razy pyta Piotra: »Miłujesz mnie?« — jak zakochana kobieta” (s. 80). Aż chciałoby się na koniec zapytać za Wisławą Szymborską: „Czy to obraża sprawiedliwość? Tak. / Czy narusza troskliwie piętrzone zasady, / strąca ze szczytu morał? / Narusza i strąca”.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz